Kiedy otrzymujemy zaproszenie na wesele w rodzinie powinny się z nim wiązać głównie pozytywne wrażenia i wspomnienia. Jednak w przypadku tego szczególnego dnia, na który dostałam zaproszenie w maju, jest całkiem inaczej. Dochodzę do wniosku, że chyba ciąży nad nami jakieś fatum. Ostrzegam, że po przeczytaniu tego posta możecie skończyć podobnie jak ja - z nerwicą i rozstrojem żołądka. Jeśli tego nie chcecie, zakończcie czytanie na wysokości obrazka - pamiątki, którą przygotowałam dla Młodych.
Wszystko zaczęło się całkiem niewinnie... W maju przyjechała do nas kuzynka z synem i jego narzeczoną, żeby zaprosić nas na wesele w sierpniu. Mieszkamy w okolicy Wrocławia, wesele w Chrzanowie - damy radę, dojedziemy autostradą A4. Dwie godzinki i jesteśmy na miejscu. Przetestowaliśmy tę trasę na początku lipca jadąc na pogrzeb dziadka Pana Młodego (mojego wujka). Obiecałam Młodym coś na pamiątkę tego wyjątkowego dnia i przygotowałam obrazek firmy SODA, który już kiedyś wpadł mi w oko.Teraz zalecam przyjęcie czegoś na uspokojenie. Czytacie dalej na własną odpowiedzialność (żeby nie było, że nie ostrzegałam).
Jakiś tydzień przed weselem młodszy brat mojej mamy wraz z żoną miał wypadek. Stali na światłach za kilkoma samochodami i uderzył w nich tir. Gdyby jechali jakimś mniejszym autem - zginęliby na miejscu. Na szczęście impet uderzenia przyjęła maska i bagażnik, i im poza drobnymi obrażeniami, nic się nie stało. Auto - do kasacji.
W sobotę - wesele. Wyjechaliśmy z domu po 9 rano. Spokojnie dojechaliśmy na miejsce, zameldowaliśmy się w hotelu, przygotowaliśmy się i ruszyliśmy na wyprowadzanie Młodego z domu. Tam dowiedzieliśmy się, że przyszły szwagier Młodego miał rano stłuczkę i został bez samochodu. Kierowca Pary Młodej spóźnił się, ponieważ miał stłuczkę swoim prywatnym autem w drodze po odbiór auta Młodych.
Razem z pozostałymi gośćmi wsiedliśmy do autokaru i pojechaliśmy po Pannę Młodą. Pod jej domem kierowca autokaru prawie mnie zmiażdżył, próbując na mnie zamknąć boczne drzwi. Podejrzewam, że był to przypadek, ale spróbujcie uciec przed zamykającymi się drzwiami stojąc jedną nogą na schodku, a jedną na chodniku w 10 cm szpilkach. Jakoś mi się udało. Skończyło się na strachu.
Pojechaliśmy do kościoła. Na tę część imprezy spóźniło się dwóch braci - moich kuzynów, ponieważ starszy jeździł ze swoją mamą po sklepach, żeby kupić buty. Torba z tymi przygotowanymi na tę okoliczność została 200 km dalej - w domu. Tymczasem młodszy utknął w korku pod Katowicami, gdzie auto osobowe wpiło się pod tira. Obydwaj zdążyli na składanie przysięgi.
Co może się wydarzyć na sali, już na samym weselu? Już w butach na płaskim obcasie balowałam z rodzinką. W pewnym momencie - ok. 21 (młoda godzina ;)) podczas tańca poczułam jak lewa stopa "złożyła mi się" do łydki. Stwierdziłam, że to nic poważnego, posiedzę do końca tego bloku piosenek i będę bawić się dalej. Okazało się jednak, że nie mogę wyjąć stopy z buta, tak mi spuchła. Do godziny drugiej straszyłam wszystkich zapachem octu z okładu, który miałam na nodze. Wróciliśmy do hotelu i stwierdziliśmy, że teraz może być już tylko lepiej. Nawet nie spodziewaliśmy się, jak bardzo się mylimy.
W niedzielę późnym popołudniem syn mojej kolejnej kuzynki musiał wracać do Wrocławia. Zabrał ze sobą swoją babcię i narzeczoną. Trochę słabo się czuł, ale wypił coś w rodzaju Red Bulla i stwierdził, że będzie ok. Dojechali prawie do Gliwic, kiedy zasłabł i karetka zabrała go do szpitala w Gliwicach. Dziewczyny zostały na pasie awaryjnym z samochodem, a żadna z nich nie ma prawa jazdy.... To co działo się później to istne pandemonium.... Nikt z nas nie mógł prowadzić, ponieważ przy okazji poprawin już zdążyliśmy co nieco wypić. A przynajmniej ci z nas, którzy mogą prowadzić.... I co teraz??? Przez głowy przelatywało nam tysiące myśli, a czas uciekał. Na wysokości zadania stanęła w tym przypadku gliwicka Policja, która przestawiła samochód na najbliższy parking, a dziewczynom załatwiła taksówkę, żeby dojechały do szpitala. Tam dowiedziały się, że ich kierowca dostanie dwie kroplówki z elektrolitami na wzmocnienie i wypuszczą go. Dzięki pewnym cudownym ludziom, którzy nie odmówili nam pomocy, udało się załatwić nocleg, a w poniedziałek rano transport do ich samochodu, żeby mogli wrócić do domu. Dojechali.
W Chrzanowie - w poniedziałek - zostało nas tyle, że akurat zmieściliśmy się w trzech samochodach. Naszym i dwóch braci - kuzynów. My jechaliśmy sami, a bracia postanowili jechać razem, ponieważ jednemu z nich zdarzało się, że gasł samochód. Podejrzewali problem z czujnikiem. My dojechaliśmy prawie do Opola, kiedy postanowiliśmy zatrzymać się na parkingu. Zadzwoniliśmy do pozostałych i dowiedzieliśmy się, że utknęli w Chrzanowie, bo auto znów odmówiło posłuszeństwa i czekali na część i znajomego mechanika z Oświęcimia. Ruszyliśmy w dalszą drogę. Przed naszym zjazdem z autostrady - na Brzeg i Nysę - utknęliśmy w korku między ciężarówkami. Czuliśmy się już trochę rozluźnieni, już prawie w domu, kiedy................ TRACHHHHH....................... Rozerwało nam chłodnicę.............. Szczęśliwie zjechaliśmy na pas awaryjny, i ostatnie 500 metrów do zjazdu, a potem do bramek tato i brat pchali auto, którym kierowała mama, a ja wraz z koleżanką brata maszerowałyśmy rowami, bo bałyśmy się iść pasem awaryjnym. Mina pani na bramkach - bezcenna ;) Stanęliśmy na stacji benzynowej, gdzie po nas - dziewczyny - przyjechał kolega brata, a kolega mojego taty razem z nim i bratem doholowali nasz samochód pod dom.
Mało??? Bracia - kuzyni wymienili zepsutą część i ruszyli w drogę. Na autostradzie, między Gliwicami i Wrocławiem, auto znów odmówiło posłuszeństwa i nie dało się namówić do dalszej podróży. 10 osób siedziało w rowach przy autostradzie i czekało na lawetę. Laweta miała dojechać w ciągu 40 minut, ale po drodze jeszcze dwa wypadki i korki..... Ech..... Wyjechali z Chrzanowa wczesnym popołudniem, a do domu dotarli przed północą..............
Jeśli wytrzymaliście do tego momentu, gratuluję mocnych nerwów. Podejrzewam, że my sami za jakiś czas będziemy się z tego wszystkiego śmiać, ale na razie daleko nam do tego.
Osiwieję........................ Na szczęście są jeszcze farby do włosów... ;)
no same wypadki,nie wiadomo czy się śmiać czy płakać
OdpowiedzUsuńTo pewnie żadnych wesel w najbliższym czasie :)
OdpowiedzUsuńA jak noga?
Za to pamiątka - piękna!
obrazek piękny :) a przeżyć nie zazdroszczę :) i współczuję parze młodej tylu stresów
OdpowiedzUsuńcudna pamiątka :)
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuń